-Jaką masz wagę startową? – Zapytała mnie pewna biegaczka, ultraska, dietetyczka, fit i w ogóle.
-Taką samą, jak i metową – odpowiedziałem grzecznie, z atencją należną damom.
-To znaczy?
-Kwadratową, w pięknym, różowym kolorze, z tradycyjną wskazówką miast wyświetlacza.
Obraziła się. Normalnie strzeliła focha, a jak powszechnie wiadomo, niewiasty mają tę czynność opanowaną do perfekcji. A biegające białogłowy są w tym niedoścignionymi mistrzyniami.
Cóż ja biedny na to poradzę? Nie przywiązuję do wagi większej wagi. Dlaczego? Dlatego, że biegam.
Czego i Wam życzę.
Zacznijmy od tego, że każda biegająca dusza nie ma kłopotów z nadwagą. Podkreślam – biegająca, przez co rozumiem minimum trzy razy w tygodniu godzinę i więcej; z progresem. Znam setki takich ludzi – wszyscy mają sylwetkę w porządku.
A dla tych bardziej ambitnych amatorów, czy warto im zwracać uwagę na wagę? Po co? Zaprawdę, jeśli komuś ambicje sięgają lepszych wyników, to: primo – porządnie trenuje; secundo – zdrowo się odżywia; tertio – dba o regenerację. To wystarczy do utrzymania właściwej masy ciała, w granicach rozsądku. Przypominam – mówimy o amatorach, przez co rozumiem człeka pracującego na pełen etat. Zawodowcy – to co innego.
Wszelkie ekstremalne odchudzania, wspomagane chemią, liczenie gramów, gadanie o przelicznikach kilogramów na minuty w maratonie – zakrawa na głupotę. I pachnie uszczerbkiem na zdrowiu.
Mam czterdzieści pięć lat, 167 cm wzrostu, ważę mniej więcej w zimie 63, w lecie 61 i dobrze mi z tym. Wyniki mnie zadowalają. Stresować się wagą?
Lepiej pobiegać. 😉
Łukasz Klaś
Ja tam lubię stresować wagą. Innych 😉
O, w tym jesteś dobry! 😀