I w ogóle kochamy te piękne okolice. Ach, jaka to dzicz. Popatrzmy z góry: Tarnica; wyżej w polskich Bieszczadach wyjść się nie da. Zakładamy eskapadę odludną, tanio i prymitywnie. Twardo. Trzask, prask i tniemy na Ustrzyki Górne. Parking tylko 15 zł. Co tam. Bus do Wołosatego (5km): piątka zeta na głowę. Ujdzie, a poza tym piątki są szczęśliwe. Jeszcze bilet. Nie, nie do parku narodowego. Na Tarnicę. 7 zł. Magia piątki opuszcza nas. Bo na ten przykład na połoniny już tylko sześć złociszy. Obydwie Caryńską i Wetlińską. W pakiecie.

Szlakiem podążamy pięknym. Są schody i poręcze. I ludzie; dużo ludziów. Podobnie jak w pienińskim i tatrzańskim parku narodowym. I jak w PKiN. Zatem, najwyższa pora: apelujemy o sformalizowanie Pałacowego Parku Narodowego. Bilety już są, tanie po warszawsku, jedyne 25. A i gatunki zagrożone na miejscu: wszak pod iglicą gniazdują sokoły.

Na samej Tarnicy, choć pięknie, nieco giewontowo: ogrodzenie, tłum i krzyż. Wszelako panorama prezentuje się przestrzenna ogromnie. I rzeczywiście, nie można zaprzeczyć: lasy, góry, połoniny. Trzeba dobrze wwiercić się wzrokiem w dal, żeby parking (ten za 15zł) wypatrzeć.

Im dalej od ceprostrady tarnickiej, tym towarzystwo rzadsze, cisza cichsza; połoninniej z każdym krokiem. Warto, oj warto. I tak do Ustrzyk; aczkolwiek dowiadujemy się, że największą atrakcją miejscowości jest plan filmowy: serial kręcą. Ławica, czy jakoś tak. O żołnierzach strzegących granicy, której nie ma. I główną rolę gra ksiądz ojciec z klanu.
Chyba.
No ale mili państwo, my tu przyjechali trasę znanego i cenionego biegu rzeźnickiego poznać! Ultra, przez duże „Ó”. Idziemy zatem i tam, znaki na romantycznej skrzynce elektro wskazują kierunek.

Asfalt; dobry, dziki, surwiwalowy, romantyczny, bitumiczny asfalt. Rzeźnia istnie. Oj, będzie tu się działo, jak wystartuję – w planie za rok.

Przed zbytnim zagłębieniem się w dzicz broni nas burza: miło spędzamy czas po drzewkiem, testując wodoodporność kurtek. Próba nie wypada najlepiej dla naszego ekwipunku. Szczęściem nudę przeczekania nawałnicy urozmaica nam stado owiec. Stado! Co tam stado – to wielkie, dorodne, bieszczadzkie surwiwalowe, dzikie, rzeźnickie osobniki. Wataha po prostu. Wszystkie rządkiem pod dachem przytulone do ściany, a jedna obok. Moknie. I nie czarna. Czemu? Pytamy, ale owce zgodnie z tytułem horroru odpowiadają milczeniem.


Na szlaku uskuteczniamy racjonalny podział tragarzowania: jedna osoba niesie butle z wodą (ciężką), druga plecak (lekki).
Zmieniamy się co piąty zakręt. Jednak plecak wyglądą groźniej i kiedy jest kolej Agnieszki, mijane pary patrzą na nas wymownie: panie pogardliwie z nutką nienawiści, panowie pogardliwie z nutką zazdrości. Tylko jeden solista uśmiechnął się do mnie i wyciągnął kciuk w górę. Szowinista jakiś. Cierpię, lecz nie będę przecież wszystkim tłumaczył. Dopiero jak ktoś wezwie policję. Lub straż graniczną. Watahę.

Jedzenie w knajpach dobre. Polecamy „Bieszczadzkie Anioły”. Łatwo traficie, bo w każdej miejscowości lokal o tej nazwie egzystuje. SDM powinno tantiemy brać. A najlepsze są pierogi z bobem. I wino bieszczadzkie 9 zł butelka.

Nam na kwaterach kłody kuchennie pod nogi rzucali. Na pierwszej (w Rzeszowie) nie było czajnika elektrycznego. Wodę na herbatę w rondelku gotuje się całkiem fajnie. W Cisnej z kolei bez kuchenki kucharzymy w kuchni. A tu jajka przygotować mus. Mamy patent: zalewamy jajko w kubku wrzątkiem z czajnika elektrycznego. I tak pięć razy. Wychodzi jajko po bieszczadzku: żółtko w stadium lekkopółściętym, białko glut. Smaczne i estetyczne, wzburza biegową krew. Rzeźnicko wręcz.

Przyjeżdżajcie w Bieszczady! Dopiero ich skosztowaliśmy, a już zachłyśnięci jesteśmy bez pamięci. A przed nami jeszcze połoniny, trasa Rzeźniczka, ciuchcia, źródła Sanu, Beksiński i pierogi z pokrzywami. Zapraszamy.

Kończę, bo się maksimum Perseidów zaczyna. Będzie jeszcze o tym (i owamtym) w piątek. Jakby co, watahujemy w pensjonacie „Cichosza”.
Nazwa trafna – bieszczadzko. Cmok.

Łukasz Klaś
Cudnie!!! Ale Wam zazdroszczę. Cos nie mogę dotrzeć w te Bieszczady. A propos plecaka ciężkiego…. Pamiętam mój plecak 20 kg na trasie Rabka – Piwniczna. Jego ciężar poczułam dopiero pod koniec wyprawy. Bardzo miło wspominam ta wyprawę. Gorce i Beskid Sądecki. Byliśmy też w Chatce pod Niemcowa wtedy. Spodobałoby się Wam jeśli nie byliście.